WSPOMNIENIA Z PRACY DUSZPASTERSKIEJ NA WOŁYNIU[1]

Wstęp

Po warszawskim krwotoku i późniejszych gwałtownych torsjach chciałoby się wreszcie powiedzieć „nunc dimittis”[2]. Bo czyż można by obmyślić wspanialszą nagrodę po blisko trzydziestoletniej tułaczce, jak złożyć głowę wśród Braci i to w otoczeniu kochanych Dzieci – ale przypomina się też św. Marcin: „Jeżeli jeszcze jestem ludowi Twemu potrzebny, niech się dzieje wola Twoja”. Tymczasem trwa zmaganie ze śmiercią. Przypomina się Dürera rycerz, szatan i śmierć. Kto kogo przegoni. Może ta zapowiadająca się na dłuższy czas choroba sprzyja zrealizowaniu życzenia Braci zainteresowanych życiem ostatniego kapłana na Wołyniu. Ten nieco pompatyczny tytuł jest o tyle uzasadniony, że został nadany mi przez władze sowieckie.

Cały szereg refleksji i dorywczo wydobywanych z niepamięci wspomnień zawierają „Strzępy”[3], pisane w Arykty i innych sowchozach, ale pomijając już fakt, że może te chaotyczne i na wskroś subiektywne grzebania w przeszłości nigdy nie dostaną się do Polski, to są one pozbawione wszelkiego porządku w przestrzeni i czasie, wobec tego nanizanie pracowite suchych faktów może być komentarzem dla tamtego żywą krwią tętniącego dziennika, który w tamtym czasie był cudownym antidotum przeciw gryzącej nostalgii. Oczywiście, jeżeli zastosować trywialne już powiedzenie o różańcu „wspomnień”, to przychodzi na myśl nanizany przez jakąś kazachską babkę szereg mniej lub więcej wartościowych kuleczek, wśród których znajdują się czasem znaczne luki. Żeby je uzupełnić, starałem się nawiązać kontakt z towarzyszami wołyńskich i w ogóle rosyjskich przeżyć. Niestety gwałtowna choroba uniemożliwiła dalszy planowany objazd Polski. Jeżeli który z historyków Zakonu zechce dochodzić bliższych [szczegółów, to] w załączeniu zostaną podane adresy odnośnych osób. Zaznaczam, że pracy tej podejmuję się jedynie na życzenie naszych Ojców i oczywiście „Ad maiorem Dei gloriam”.

Pożegnanie

Kraków. Jest sierpień 1939 r. W Krakowie wielki zjazd legionistów. O. Kosma Lenczowski, kapelan I Brygady, znajduje nam poczesne miejsce na finalnym widowisku: Pan Tadeusz na dziedzińcu Wawelu. „Hajże na Soplicę” brzmi bojowo. Spowiedź Jacka sięga do trzewi wielu. Polska nie raz cierpiała za egoizm swych synów. Poprzez dźwięki antyhitlerowskiej Roty zdają się przebijać słowa Becka: „Nie ma tak wielkiej ceny, za którą można by sprzedać wolność”.

W klasztorze o. Marian[4] błogosławi drżącą ręką: „Jedziesz, nie wiadomo, czy się zobaczymy”. Nie pamiętam, czy się pożegnałem z o. Aniołem[5] , Kosmą[6] i innymi.

Żegnaj grodzie żaków i niespełnionych nadziei…, żegnaj grodzie żaków i niespełnionych nadziei.

We Lwowie dość spora rodzina z o. Czesławem[7] żyje w trwożnym podnieceniu. Ja nie mam czasu wdawać się w politykę, bo już nadchodzi czas rekolekcji dla kleryków w Zakroczymiu, Łomży, może i Lublinie, a trudno mi zebrać myśli. Dla mnie jest to sprawa skomplikowana, bo trudno zebrać myśli. Chciałbym osnuć coś na tle Miserere. Nie wiedziałem, że coś podobnego opracował ks. Adamski. Ale tu nie chodziło o literaturę. Trzeba dać żywe słowo spod serca, a więc schemat jakoś się kleił. Tymczasem nurt wypadków parł. Chyba gdzieś około 20 sierpnia żegnaliśmy nasze wojsko. Piechota, konnica, artyleria, wszelkiego rodzaju broń, wszystko wystrojone galowo, defilowały Wałami [Hetmańskimi], ul. Legionów, ul. Gródecką na dworzec odprowadzane przez rozentuzjazmowany tłum. Za pociągami leciały serca i kwiaty. Każdy miał swojego…

Po wyjeździe wojska Lwów opustoszał i zamarł w trwożnym oczekiwaniu. Czekało się jakichś wiadomości o gwałtownym pogromie Hitlera. Tymczasem w ostatnich dniach sierpnia przyjechał z Rzymu o. Albin[8] . Widocznie cudzoziemców już tam nie potrzebowano. Z przyjemnością oprowadzałem go po rodzinnym mieście. Byliśmy na Panoramie Racławickiej. Jeszcze pod wrażeniem batalistycznych scen, przechadzaliśmy się po parku, kiedy nagle… detonacja. Pierwsza bomba, popłoch, ludzie cisną się do tramwajów. Nie wiedzą, dokąd uciekać i odtąd nieustannie ryczą ostrzegawcze syreny. A potem ucho przywyka stopniowo do roznoszonych na falach sygnałów: „Halo, nadchodzi”. I zanim człowiek zorientuje się, z której strony, już może być za późno. Bomby biją w schrony, mieszkania, w szczerym polu. Z krużganku klasztoru widać jakby płonący Rzym Neronowy. Pali się jasną pochodnią Baczewski na Zniesieniu[9] , wielkie rafinerie ropy naftowej. Dalej na prawo bomby biją w dworzec kolejowy. W klasztorze w sklepionych podziemiach ciśnie się kto może -matki z dziećmi, staruszki, najbliższa część parafian. Do nas o. Czesław: „Nie bójcie się, bracia, oddałem klasztor w opiekę św. Józefowi”.

Napływają uciekinierzy z zachodu – Krosna, Kutkorza, aż hen od Krakowa. Idą pieszo wygłodniali, żeby się dowiedzieć, że i we Lwowie nie można zostać. Kto może, pozostaje, ale są tacy, co dążą dalej na wschód. O. Chryzostom[10] ostatkiem sił odprawia Mszę św. O. Władysław[11] zaginął, nie wiadomo gdzie. O. Chmura[12] gdzieś w Winnikach poza klasztorem. Tymczasem strzelanina zbliża się od strony Grunwaldu[13] . Kiedy trochę przycicha, wychodzimy na miasto. Na ulicach barykady. Krakowska, Rutkowskiego, Wałowa zarzucone czymś w rodzaju prowizorycznych zasieków. Na murach jakieś fantastyczne odezwy: „Wskrzesimy sławne tradycje bohaterskiego Lwowa. Obywatele, na szańce!” Podpisany gen. Rozmus [?]. Czytało się z bijącym sercem, bo przecież jest jakaś nadzieja. Choćby jak te „kamienie przez Boga rzucone na szaniec”.

W klasztorze lada moment oczekują Niemców. Ktoś ich widział już na Konopnickiej. Naprężenie szalone i oto od węgła ul. Sklepińskiego idą zwartym szeregiem, najpierw długie, w przód wyciągnięte sztyki, a za nimi czapy z pięcioramiennymi gwiazdami. Boże! Bolszewiki! To było coś tak niesłychanego, że nie było nawet miejsca na zdumienie. Skąd? Dlaczego? Nikt nie szukał wyjaśnienia przytłoczony przeogromnym przerażeniem. A co teraz będzie? Żydki triumfują po ulicach w czerwonej orgii. Desperaci odbierają sobie publicznie życie. Do klasztoru wpada na spienionych koniach jakiś szaleńczy oddział: „Błogosławcie nam!” To jakiś oddziałek gen. Sosnkowskiego. Pomknęli jak wicher. Dokąd?

W domu Mama szczęśliwa, że ich nie widzi. Boże, żeby tak umrzeć. W pewnym momencie wpada sąsiad, kapitan Kiełb. Mężczyzna płacze jak dziecko. I oto Lwów ujrzał się czerwonym.

Rozpoczęły się łapanki i wywóz. Każdy wieczór przynosił trwożne wieści, że oto tam czy gdzie indziej gromadzą się ciężarówki. Wywożono rodziny wojskowych, nauczycieli, urzędników – w końcu nikt nie był pewny, czy przenocuje pod swoim dachem. O. Roman[14] ukrywał się na strychu za obrazem, ale złapali go na ulicy. Albin znikł tajemniczo. Zwłoki o. Aleksandra znaleźli gdzieś podobno na cmentarzu w Lesienicach.

Trzeba było szybko starać się o dowód zamieszkania we Lwowie. Inaczej groził los uciekinierów[15] . Pociągi na zachód przepełnione. Marysię Geislar [?] wsadziliśmy przez okno.

Tymczasem nadszedł listopad, pamiętny dzień. Idziemy z Januśką aleją Orląt – a przed nami tłum. Przy Grobie młodzież ślubuje, akademicy w korporatkach, studenci, harcerze: nie damy! Rozlega się Rota – potem rozentuzjazmowany tłum woła, co komu wyrywa się z serca: „precz z komunizmem”. Jakiś starczy dyszkancik odzywa się piskliwie: „na latarnię ze Stalinem”. A potem jak na onych starych dziadach ostrzegawczy głos guślarza – tylko inaczej brzmiący: „a teraz bracia rozejdźmy się, bo wróg czuwa”[16] .

I szły dni szare, ciężkie, brzemienne jeszcze straszniejszym przeczuciem przyszłości. Trzeba je było wypełnić choćby dorywczą pracą. Zdaje mi się, że przed Adwentem trafiłem do Dublan[17] . Kapliczka w Akademii niewiele dawała pracy duszpasterskiej. Za to życie towarzyskie kwitło. U prof[esorostwa] Romanowskich proszono mnie do tenisa, u Pasierzbów – karty.

A tymczasem w domu Mama dogorywała jak świeca. Lekarze dziwili się, że jeszcze tyle może przecierpieć. Ale przyszedł kres. 4 kwietnia [1940] czytałem jej z Naśladowania rozdział o niebie. Naraz zaczęła się agonia. Mnie gwałtowny krwotok zmusił się oddalić. Kiedy wróciłem, było już po wszystkim. Leżała cicha i pogodna. W trumnie nie miała nawet obicia. Ubożuchna, jak jej wzór. Położyliśmy ją obok Józia[18] , którego tragiczną śmierć zawsze przeżywała. Śpij, Mateńko kochana.

Teraz byłem już wolny. Można było posłuchać wołania Bolesława[19] : lubisz lasy, wilki, przechadzki – tu będziesz miał wszystko – przyjeżdżaj. O. Czesław ni radził, ni ganił. Pokazało się, że ks. H. Batowski porzucił parafię, która czekała na proboszcza.

Nie sposób pominąć epizodu z pielgrzymki do Milatyna[20] . Cierpiący P. Jezus miał zawsze atrakcyjną

siłę – zwłaszcza teraz. Zebrała się nas spora gromadka. Wracając śpiewaliśmy Serdeczna Matko, a nasi jeńcy przy drogach płakali. Mieliśmy pierwszy raz ostrą „pogawędkę” z konwojem.

Zaczęły się przygotowania do podróży. Tragedię z zapałkami siostrzeńcy jeszcze dziś pamiętają jak przeżycie dzieciństwa. Innych rzeczy zabrało się sporo. O bilety było szalenie trudno, ale pomogła jakaś zakonniczka pracująca w kasie. Na stacji Janeczka[21] przechodziła ze mną szereg eszelonów ze zesłańcami. Słyszeliśmy często: kuda, poszoł won, ale z […] biletem przepchaliśmy się po głowach do wagonu. Pociąg szedł do Równego. Żegnaj, miasto dziecinnych snów i śpiących Orląt!

Wołyń

Z nędznej stacyjki rówieńskiej widoczne smukłe wieże kościoła. Ks. dziekan Syrewicz po ojcowsku serdeczny zajmuje jeszcze część plebanii wraz z dwoma wikarymi. Zdaje mi się, że wtedy spotkałem się po raz pierwszy z ks. Chomickim, który przyjechał z Kłosowa.

W kościele zająłem miejsce w konfesjonale pod chórem. Nie wiedziałem, że potem przez długich 12 lat będzie to moja siedziba w opustoszałej świątyni. Teraz nawet w powszedni dzień było gwarno. Do Ludwipola nie było łatwo się dostać. Rozklekotanym autobusem można dojechać do Międzyrzecza, a dalsze 20 km – jak P. Bóg da.

W Międzyrzeczu po raz pierwszy przeglądano mój paszport. Gdzie się podziała broda? Trudno mi było tłumaczyć, że to w Równem radzili mi odpodobnienie się od prawosławnych. Kościół międzyrzecki, dawna przykolegialna świątynia Pijarów, zachował majestat przeszłości. 14 barokowych ołtarzy przypominało czasy, kiedy 40 profesorów obuczało setki konwiktorów. Ks. dziekan Pająk wiedział już, że Dermankę zajął ks. prałat Zagórski, wobec czego moja dalsza podróż będzie bezcelowa, ale poradził jednak jechać do Niewirkowa i tam czekać okazji do Ludwipola, żeby przecież odwiedzić kolegę.

Znalazłem się więc w gościnie u ks. Henryka Dyakowskiego przy najstarszej bodaj w tych okolicach świątyni podominikańskiej. Pora była słotna, drogi rozchlapane, okazji trzeba było więc czekać dobrych parę dni. Dopiero w niedzielę zjawiło się wesele z Medwedówki spod Ludwipola. Tak więc w orszaku weselnym zajechaliśmy na noc do wioski, a rankiem znalazłem się w Ludwipolu.[22]

Mała powiatowa mieścina z dylowym mostem na Słuczy i dość okazałą cerkwią na wzgórzu doczekała się w latach powojennych okazałej świątyni. Był to największy z pięciu kościołów postawionych na pograniczu staraniem niestrudzonego ks. L. Somosenki. Obecnie obsługiwał go o. Bolesław, ale mieszkał we wiosce, ponieważ plebania była zajęta. Do Zasławia szło się drogą polną i błotną, ale mieszkanie było wygodne – po gospodarsku. O. Bol[esław], botanik i gospodarz, zdawał się być w swoim żywiole. Odwiedziliśmy ks. prałata w Dermance. Skromny wiejski kościółek i prawie pusta plebania musiały mu teraz wystarczyć. Jakimś późnym wieczorem byłem też u ks. Oleńca w Starej Hucie. Mieszkał w wiejskiej chacie, ponieważ plebanię zabrano, jak i w Ludwipolu. Kościół drewniany przy drodze, otoczony drzewami, o wysokim nadprożu. Notuję skrzętnie te pierwsze spotkania z terenami, do których przyjdzie mi wrócić w jakże zmienionych warunkach. Pobyt w Ludwipolu nie mógł się przeciągać. Zainteresowała się miejscowa milicja – a przy tym cel przyjazdu był chybiony. Tym razem droga powrotna wiodła przez Korzec.

Był wieczór czy nawet już noc, kiedy na chłopskiej furmance przez Wierzycę, Józefno i innych parę wiosek dotłukliśmy się grodu ks. ks. Koreckich. Czarna sylwetka ruin zamku ukazała się tajemniczo nad jarem Korczyka. Po przeciwległej stronie niewielki kościół otoczony murem jak klasztor. Z ks. Rafałem Godzińskim zapoznaliśmy się już w Równem. Zajmował obszerne stare domostwo, oczekując na wykończenie plebanii, którą mu jednakże teraz zajęto. Być może już wtedy na probostwie zapoznaliśmy się z zacnym Kajetanem Bagińskim i Marią Garlińską, która po śmierci jego siostry zajęła się wychowaniem jej dzieci, Ali i Mikołaja. Kościółek z cudownym św. Antonim, starożytnym ołtarzem św. Franciszka i św. Anny Samotrzeciej pozostawił niezatarte wrażenie. Na zewnątrz grób ks. Dorgiewicza i orzeł nad mogiłą bohaterów 1920 roku!

W Równem nie było nic nowego – a że zbliżało się Boże Narodzenie, trzeba było myśleć o powrocie. A przecież: „Kto ogląda się wstecz…”Na dwa dni przed wigilią ks. dziekan zaproponował: umarł ksiądz w Karasinie – jeżeli ojciec zdecyduje się tam pojechać… Ten Karasin[23] – to gdzieś za Sarnami, a co do tego, jaka parafia? No, przecież ks. Reroń tam żył!

Informacja dość lakoniczna, ale nie ma czasu do namysłu, jeżeli chce się zdążyć na Święta. I przy tym ta jazda! Trzeba czekać godzinami na pociąg, a potem nie wcisnąć się do wagonu. Miałem tego doświadczyć aż nadto literalnie. Od rana do późnego wieczora przechodziły pociągi i prawie nikogo nie brały. Wyczerpały się siły i cierpliwość. I właśnie wtedy, kiedy chciałoby się wreszcie spocząć byle jak na ławce, każą opuścić stację. Wyrywa się gorzkie słowo: „Przecież my nie «sobaki»„. Interpretacja była fatalna. Obrażony sługa porządku polecił milicjantowi: aresztujcie go – on powiedział, że my „sobaki”. Skończyło się jednak na przewertowaniu mojego bagażu i dość poważnej rozmowie. „Ostawajtie z Bogom” – rzuciłem im na pożegnanie, szczęśliwy, że noc przeszła spokojnie. Wkrótce nadjechał pociąg. Byle bliżej, byle prędzej i oto moja walizka znalazła się pod kołami. Kiedy pociąg stanął, ujrzałem ją odrzuconą na szynach z rozdartym bokiem, a rzeczy rozrzucone, jakby kto wnętrzności wyszarpał z żywego ciała. Pozbierawszy, co się dało, wcisnąłem się do wagonu, bo pociąg ruszał. Zdaje się, że trasa nie była zwykła. Przeszkadzał jakiś most rozwalony, objeżdżaliśmy więc na Klewań. Zresztą było ciasno jak w arce Noego, gdzieś w kącie się zdrzemnąłem i oto – Sarny.

Kościół monumentalny z ciosowego kamienia, wewnątrz surowe mury, ołtarze prowizoryczne. Na plebanii ks. prałat Lewiński i ks. Sąsiadek, eks-jezuita. O Karasinie niewiele mogą powiedzieć. Pociąg na Kowel idzie po południu. Do Maniewicz przychodzi chyba wieczorem. Ale przyszedł już późną nocą. Ktoś pokazał jednak plebanię. Ciemno i głucho. Odpoczywają przed pasterką. Jakieś pokrzepienie się znalazło – ale wszak to wieczór wigilijny – pierwszy raz w życiu bez opłatka. Ale Karasin? Choćby w nocy, żeby na rano z pasterką! Ks. Jastrzębski kręci głową: to nie tak łatwo. „Rano ojciec pojedzie.”

Kościół maniewicki – cacko. Od polerowanych parkietów do stropu nosi na sobie piętno troskliwego gospodarza. Śpiewaliśmy razem jutrznię i pasterkę. Rano podprowadzono mnie do ekwipażu: na wąskich szynach platforma – a przy niej chuderlawa szkapa. A to tak! Pasażerów zebrało się sporo, śmignął bat i koła zadzwoniły na relsach. Za wioską las i las bez końca, jakiś wyrąb czy leśniczówka – i znów las. Ta egzotyczna podróż trwała pewnie ze dwie godziny, gdy ktoś powiedział: ot i kościół. Przy pustej drodze dom trochę większy od zwykłych, nieforemny, z czerwonej cegły. Wewnątrz parę zakutanych babek. Trudno, nie wiedzą, że będzie proboszcz. Najważniejsze, że jest ON. Cyborium prawie pełne. Był już najwyższy czas odnowić Ofiarę.

Na plebanii – doskonała pustka. Przypomniały się słowa dziekana: przecież ksiądz tam jakoś żył. Tak, ale skoro umarł, organistostwo ogołocili mieszkanie ze wszystkiego. Przy obiedzie do zupy podano – łyżeczkę. Pisze się o tym jedynie dla pełności obrazu. Wszystko to, łącznie z grubą Irką, która umiała gotować tylko kaszę – można uważać za farsę. Tragedia rozpoczynała się dopiero w nocy, kiedy w pustym domostwie rozlegały się niesamowite hałasy i stukania. Nawet mało bojaźliwy zerwałby się trwożnie, wiedząc, że w promieniu dwóch kilometrów nie ma ludzkiego mieszkania, a Irka dawno odeszła do domu. Więc co? Bandyci, duchy? Przypomniały się demoniczne historie proboszcza z Ars. Dopiero znacznie później wyjaśniło się, że to szczury urządzają w pustych ścianach nocne polowania. To romantyczne życie trochę się zmieniło, kiedy na plebanię przybyła p. E. z Zasławia w roli gospodyni i zaczęła nawiązywać kontakt z parafianami. Była wśród nich miejscowa nauczycielka i jeszcze kilka rodzin. W ogóle wszystkich dusz w parafii można było naliczyć do 150 i to rozrzuconych w siedmiu ukraińskich wioskach. Uciążliwym było, że nawet opłatki do Mszy św. trzeba było przywozić z Maniewicz, a kiedy śnieżyca zawaliła kolejkę, drogę musiało odbywać się pieszo. Były to jednak czasy, kiedy 20 km wędrówki nie stanowiło problemu.

W Maniewiczach spotykam czasem o. Kasjana[24], który w międzyczasie po śmierci ks. Reronia obsługiwał i Karasin. Pełen pogody i prostoty franciszkańskiej, zawsze w habicie i z brodą był dla mnie żywym wyrzutem, jeśli chodzi o życie zakonne. Kiedyś byliśmy razem u proboszcza w Czersku, już w pińskiej diecezji. Obsługiwałem część tej parafii graniczącej z Karasinem. Bywałem też w Powursku i w Kowlu. Powurski drewniany kościół, zbudowany przez ks. B. Żylińskiego w czasach legionowych, obsługiwał ks. Jaś Grabowski. Miał matkę staruszkę, która w przyszłości miała się stać podobno przyczyną jego tragedii.

W Kowlu kościół-pomnik z trójką naszych kapłanów: Baran, Piotrowski i Dąbrowski. Ks. Marian Tokarzewski może żył jeszcze w łuckim więzieniu. Wspaniała była procesja po Gorzkich Żalach. Jezu Chryste, Panie miły z milczącym błogosławieństwem na końcu. Starałem się to potem naśladować.

Po Wielkanocy[25] wybrałem się do Lwowa coś niecoś sprowadzić do nędznej plebanii. Wtedy to zaszedł incydent na torze. Ponieważ do nadejścia pociągu było mało czasu, spieszyłem do stacji ścieżką wzdłuż toru, kiedy nagle coś gwałtownie chwyciło mnie z tyłu, grzmotnęło parę razy w plecy i strąciło z nasypu. Kiedy pociąg z hukiem się przetoczył, rozjuszona hetera z mosiężną trąbą pociągnęła mnie na stację do naczalstwa. Oczywiście groźnego następstwa nie było, bo widzieli, że baba-dróżnik pijana. Zdarzenia nie warto by wspominać, gdyby nie to, co usłyszałem po powrocie ze Lwowa: parę dni później pociąg uciął babie głowę i to w samym miejscu naszego spotkania. Mówiło się o karze Bożej: że nie warto zadzierać z „świaszczennikiem”[26] . Z tego ostatniego przed inwazją niemiecką pobytu we Lwowie nic mi nie pozostało w pamięci. Prawdopodobnie radzili mi rzucić Karasin, ale dla mnie to egzotyczne życie, do którego już przywykłem, miało swoisty urok. Zresztą byłem już cały w rękach Opatrzności i miała się zacząć nieprzewidziana droga.

Na zaproszenie Bolesława udałem się na odpust Najświętszego] Serca Jezusowego w Ludwipolu. Droga przez Równe, Korzec już teraz znajoma. Na odpuście przemawiał ks. Stanisław Dobrzański. Zapewniał wiernych, że kapłan najszczęśliwszy, kiedy jest umęczony – oczywiście spowiedzią. Nie wiedział, że wkrótce jego pragnienie spełni się zbyt dosłownie. Po odpuście jakoś nieskoro było wracać. Zanim nadeszła burza, słychać było odgłosy grzmotów. Aż pewnego dnia gruchnęła wieść: Niemcy przekroczyli granicę i prą naprzód[27] . Zajęcie Ludwipola odbyło się niespodziewanie. Rano zastaliśmy na opuszczonej plebanii stosy porzuconych papierów. Uciekano w popłochu.

Wkrótce pojawiło się w kościele kilku umundurowanych chłopców. Wyszli na chór i grali. Mówili, że są z Bawarii. A przecież stamtąd pochodzi nasz Konrad Św., braciszek. Nie wszyscy byli tacy. Jakiś chudy żołnierz w Zasławiu zabawiał się polowaniem na kury naszej gospodyni. Zacząłem mu tłumaczyć, że to postępek nieszlachetny i odniosę się z tym do ortskomendanta. W odpowiedzi wyjął rewolwer z okrzykiem: „Jude”. Ledwie jakoś proboszcz mnie obronił. Innym razem widziałem, jak ktoś strzelał do Żydówki, która szła spokojnie przed nim. A więc to tak! Terror, pycha, brutalność. Mimo to rosły jakieś nadzieje: może się coś zawali, przemieni, oczyści!

W Bystrzycach pod Ludwipolem była kaplica pałacowa zajęta na coś przez bolszewików. Polacy z wioski z Rodziewiczami na czele powzięli starania i odzyskali ją dla kultu. Mój powrót do Karasina został udaremniony. Gospodyni uszła ledwie z życiem, a plebanię spalono. Wszędzie zaczęli działać banderowcy. Chętnie pojechałem do Bystrzyc. Kiedy w ołtarzu montowaliśmy portatyl, jakiś osobnik przypatrywał się ciekawie. Dzień poświęcenia kaplicy był uroczysty. Pełno zieleni, kwiatów, słońca. Nastrój podniosły wymagał porywających słów. Oczywiście – Słowacki: „Choćby w nas tyle życia, co w kłosie, co rośnie podle gdzieś przejezdnej drogi. Złamani zawsze wstaniemy na nogi”[28] . Któż przypuszczał, że cytat może mieć fatalne echo? Tymczasem kłosy podnosiły się ku słońcu. Nabożeństwa w kaplicy odprawiały się podniośle. U Rodziewiczów i w innych domach były wesołe rozmowy. Może się coś zmieni. Wspominano dobre, polskie czasy, organizacje, zabawy. Nie wiedzieliśmy, że podsłuchują. W jakimś dniu wybrałem się do szkoły w Niemili – polskiej wioski 2 km od Bystrzyc. Co za radość spotkania z dziećmi po latach ucisku. Była katechetka, ale zainaugurowaliśmy regularną naukę.

Wypadki potoczyły się jednak innym torem. Ks. prałat Zagórski wyjechał do Żytomierza, a mnie wezwano do Dermanki[29] . Tak po blisko rocznych perypetiach dotarłem wreszcie do tej cichej wiejskiej parafii, którą tak obiecująco przedstawił Bolesław. Lasy pachnące azalią, miły, prosty kościół i lud niezepsuty, szczerze przywiązany do wiary. Właśnie tu w szpitalu [we Wrocławiu w 1969 roku] znalazła się stamtąd staruszka, z którą możemy wskrzeszać wspomnienia. Nie wiem, czy wtedy już czytałem Bernanosa, ale „pamiętnik wiejskiego proboszcza” z Dermanki przedstawiłby się równie interesująco. Niewielki drewniany kościół pod patronatem św. Izydora Oracza był przy uroczystych nabożeństwach ożywiony.

Do parafii należało kilka niezbyt odległych wiosek: Budki, Usti [Ujście], Lubomirki, Frankopol i trochę dalsza Wierzyca z chutorem. Zewsząd ściągał się lud i wypełniał świątynię po brzegi. Było wiele młodzieży. Utrzymywała się tradycja chóru, który wyćwiczył jakoś dobrze wspominany organista. Niedaleko od kościoła mieszkała klerykalna rodzina Markiewiczów: trzy panny i brat. Tekla grała na fisharmonii[30] , a jej starsza siostra tercjarka wodziła rej w kościele. W Budkach w szkole byli Baranowie, we Frankopolu Bodusowie – obie rodziny niezwykle serdecznie odnoszące się do plebanii. Układało się życie jakby rodzinne. W niewielkiej parafii nietrudno było dojrzeć braki. W Wierzycy byli „badacze Pisma”, gdzie indziej znajdowało się parę „dzikich małżeństw”. Były swary i zamieszki, ale atmosfera na ogół serdeczna, wytworzona przez poprzednich proboszczów, ks. Batowskiego i Zagórskiego, utrzymywała się stale.

Wkrótce horyzonty się rozszerzyły. Zaczęli się zjawiać ludzie „zza kordonu”, aby ich też odwiedzić po latach. Najbliższą była Horodnica z kościołem zamienionym na stację radiową. Prymakowie, do których zajeżdżałem, mieszkali niedaleko. Było jeszcze parę gorliwych z Świniarskim, Anielą Chmielnicką z Anastazówki. Zanim przystąpiłem do pracy, badaliśmy teren i ludzi. Pierwszy większy wypad był, zdaje się, do Starowego Baru. Stary Kiryłowicz ciągnął dobrze wymoszczony wóz po głębokim piachu dobrych parę godzin, zanim późną już nocą dotarliśmy do wioski. Prowizoryczną kaplicę urządzono w obszernej izbie. Korpulentna Tekla Gdowska troszczyła się „o bardzo wiele”, a jej brat od rana do południa wyśpiewywał Godzinki i co tylko popadło. Potem były chrzty i śluby. Entuzjazm niesłychany, ale zrozumiały po tylu latach spędzonych bez kapłana.

Nie wiem, czy już w tym roku byłem w Karpiłówce. Parę razy odwiedziliśmy ten wyniosły kościół na wzgórzu zbudowany w czasach legionowych, którego stróżem był niestrudzony Janek Lisowski, a Drapikowska dyszkantowym śpiewakiem. Na Zaduszki chodziliśmy po cmentarzu i święcili niepieczętowane mogiły[31] . Pracy było wiele, ale i parafii nie można było na dłużej opuszczać.

W listopadzie przed św. Stanisławem urządziliśmy coś w rodzaju rekolekcji dla młodzieży. Grupa chłopców gromadziła się w półmrocznym kościele przed ołtarzem Patrona Młodzieży i słuchała odpowiednich nauk. Wyglądało to dość tajemniczo i nie wiedzieliśmy, że się zainteresowano od zewnątrz. W jakąś niedzielę przed Świętami wpadła na plebanię ukraińska milicja i zrobiła dokładną rewizję. Nic nie znaleźli, prócz parę jakichś maneli, ale oświadczyli, że mają rozkaz mnie zabrać. Ledwie pozwolili mi pomodlić się w kościele. Lud gromadzący się na nieszpory płakał, kiedy wyprowadzano mnie pod eskortą. W Ludwipolu noc spędziłem w jakimś żydowskim alkierzu na podłodze. Rano, kiedy wymęczony nieprzespaną nocą stanąłem przed SS śledczym, ten zapytał niby obojętnie: „Haben Sie vielleicht Radio?” Przypomniałem sobie, że na plebanii był pokój, do którego mało wchodziłem, a na stole stało coś podobnego do odbiornika. Chciałem to oględnie wytłumaczyć, obawiając się przeczyć na wypadek, jeśli coś znaleźli: „Etwas ist, aber kann nicht so genannt”. Teraz głos zabrzmiał na całą salę rykiem hitlerowca: „Aber sagen Sie Wahrheit!” Potem kazał mnie wyprowadzić – myślałem, że na rozstrzał. Ale nie. Wprowadzono mnie do jakiejś innej kazamaty, gdzie ujrzałem moich chłopców z „nowenny” (podobno ich bili), a potem, kiedy zostałem znowu sam, przyszedł ukraiński siepacz z nahajką i słodkimi słowami: „Niech ksiądz sam powie, gdzie ma schowaną broń, tajne radio”. Potem odgrażał się biciem, ale wreszcie dał godzinę do namysłu. Powiedziałem, że zużyję ją na brewiarz. Potem zamiast Ukraińca przyszedł jakiś rozsądny Niemiec, któremu wytłumaczyłem dokładniej tajemnicę radia, dodając, że Ukraińcy mają jakąś nie uzasadnioną złość. Przed Świętami Niemcy rozjechali się, a mnie kazali wypuścić. Kiedy z tym poleceniem zjawił się Korolczuk – ten komendant z Bystrzyc, który mnie obserwował przy ołtarzu, zapytałem go wprost: „Za co wy mnie prześladujecie?”. Wtedy usłyszałem zdumiony słowami Dantyszka: „A co, panie ksiądz, złamani zawsze wstaniemy na nogi”, a potem dodany niby cytat, pewnie gdzieś podsłuchany: „A szczo Rusyn, to swynia?”

Można sobie wyobrazić radość wiernych, kiedy przy pasterce ujrzeli znów proboszcza, którego uważali już za straconego. Potem zaczęła się „kolęda”. Byłoż to, było! Grupa chłopców i dziewcząt obsiadła parę sań i dalejże od chaty do chaty kuligiem. „Bóg zawitał – radość nam” rozbrzmiewało wszędzie przy wejściu, potem następowało pouczenie dzieci, rozmowa ze starszymi i znowu pieśni. (Aniela Hryniewiecka[32] po oficjalnej wizycie pokazała kryjówkę, gdzie się chroniła uratowana rodzina żydowska. Za to groziła śmierć, ale miłość Chrystusa przynagla). Szczególnie wesoło kończyła się kolęda w ostatniej chacie. Była zabawa, jakieś przyjęcie. Można mieć zastrzeżenia co do duszpasterskiej wartości takiej metody. Zacieśniała ona jednak więź z młodzieżą, pozwalała poznać potrzeby wiernych, a przy tym omijało się domy gorszące, co było dla nich największą karą.

Inny charakter miała kolęda za kordonem[33] w wioskach, które od dwudziestu i więcej lat nie widziały księdza. Tu już wychodziła formalna procesja z krzyżem i jakimiś prowizorycznymi sztandarami. Szedł kto żył, nie omijało się żadnych domów, nawet prawosławnych – wszak dla wszystkich P. Jezus się narodził. Do późnej nocy roznosił się potężnym echem refren: wiwat P. Jezus, wiwat Maryja, wiwat Józef – dalszy ciąg dorobiono ad hoc – z księdzem kompanija! Tak było w Zasimówce, […] Hucie, Tesniwce i gdzie jeszcze można było dotrzeć. A nie była to sprawa łatwa. Raz kiedy jechaliśmy lasem do Karpiłówki, ostrzelał nas z dala oddział niemieckich Uzbeków. Dowiedziawszy się kim jestem, puścili wolno, ale gorzej było innym razem, kiedy wjechaliśmy do wioski zajętej przez partyzantów. Trzymali nas całą noc w kurnej, a potem parę pięknych koni Wilczyńskiego wymienili na marne hały. Drugi raz już nie pojechał.

W takich warunkach zabraliśmy się do odnowienia kościoła w Horodnicy. Trzeba było najpierw usunąć wewnętrzne ściany oddzielające nawę od prezbiterium. Wyznaczony został dzień rozpoczęcia pracy, ale nikt się nie zjawił. Może uważali dzieło za nierealne. Wtedy kilof w garść i tynk leci, aż miło. Przyszedł ten i ów do pomocy, a potem więcej i więcej. Za parę dni świątyńka była oczyszczona. Teraz czekała trudniejsza część dzieła – tynkowanie. Trudno było o materiał – trudniej jeszcze o murarzy. Jedno i drugie trzeba było płacić – chlebem. I oto z wiosek zaczęły płynąć wózki ze zbożem. Setki pudów. Z robotą trzeba było spieszyć, bo nadchodziła jesień. Ciesielską robotę można wykonać i później – byle okna oszklić. Nie znalazł się majster do łukowych ram – ale trudno. Zrobiło się nawet mały chórek – na razie bez balustrady. Na dzień poświęcenia wyznaczono 11 października – niedzielę, święto Macierzyństwa Marii. Ołtarz urządzono skromnie, ale gustownie. Panie z Korca przywiozły kilimy. Przyjechał dziekan, ks. Pająk, ks. Godzisz z Korca i jeszcze trzech innych księży. Poświęcenie odbyło się według praw liturgii, z litanią i procesją dookoła. Dla licznie zgromadzonego ludu, ale i dla nas, księży, było to niezapomniane przeżycie. Byli też żołnierze niemieccy. Jeszcze w toku pracy nad remontem zawołał mnie do siebie ortskomendant Bartel. Był to poważny, starszy Austriak: „Sie sind katholischer Priester? Ich bin auch Katholische” – powiedział poważnie. Potem dodał, że jego brat jest kanonikiem w tumie św. Szczepana w Wiedniu. W jego głosie brzmiał żal, kiedy skarżył się na niebezpieczeństwa wojenne. Zdaje się, że potem był w kościele. W każdym razie przychodziło kilku – jeden nawet, prezes katolickiej młodzieży, przystępował co dzień w wolnych chwilach do Komunii św. Być może, że był to najgorliwszy czciciel Eucharystii w odnowionym kościele.

Zresztą w ogóle życie religijne zaczynało się rozwijać. Do Horodnicy dojeżdżałem na niedzielne i świąteczne nabożeństwa. Niespodzianie do pomocy zjawiła się s. Czesława, benedyktynka łucka z Lewacz[34] .

Dwuletni prawie pobyt w Dermance [wrzesień 1941 – czerwiec 1943] obfitował w różnego rodzaju przeżycia. W pamięci jednak pozostały tylko fragmenty. Może najznaczniejszym epizodem była pielgrzymka do Kazimierki. Myśl udania się do wołyńskiej Częstochowy przyjęto z gorącym zapałem. Na trzy dni dni przed Wniebowzięciem wybraliśmy się sporą gromadą, śpiewając. Szliśmy przez Ludwipol, Siedliszcze, Bystrzyce i inne wioski. Był jakiś odpoczynek, a potem dalej, dalej śpiewającym krokiem. Wieczorem byliśmy w Bereznem u ks. Rossowskiego. Przyjęto nas gościnnie i rano, wyprostowawszy kości, udaliśmy się w dalszy marsz – ostatnie 20 km. Przed samą Kazimierką lunął ulewny deszcz, ale mimo to ks. proboszcz Sczastny wyszedł z procesją witać pielgrzymkę. Było już sporo ludu i kilkunastu księży. Matka Boska z cudownego obrazu spoglądała szczególnie łaskawie na dzieci, które w trwożnych czasach przyszły schronić się pod jej płaszcz.

Uroczystość zapowiadała się pięknie. A jednak… Rano ukraińska milicja otoczyła plebanię i nie pozwoliła żadnemu z księży udać się do kościoła. Wszczął się szalony popłoch. Ludziom kazano się rozejść. Około południa wielu odeszło z płaczem. Wtedy ktoś zaproponował zaalarmować komendanta w Kostopolu. Przyjechał w porze obiadowej, przyjęto go gościnnie, a potem proboszcz zapytał mimochodem, co za przyczyna zarządzenia, że w odpust nie można odprawiać nabożeństwa. Był zdumiony. Żadnej przeszkody nie ma. Pokazało się, że to wybryk miejscowych Ukraińców. Ks. Brzozowski z Sarn odprawił jeszcze po południu Mszę Św., ale była już tylko garstka ludzi. Tak wyglądał ostatni odpust w Kazimierce i zapewne ostatnia pielgrzymka na Wołyniu do tego sanktuarium mariańskiego, które wkrótce potem zostało zniszczone.

Była to zarazem przestroga, z której strony grozi niebezpieczeństwo. Na razie jednak stykaliśmy się z działalnością partyzantów. Kiedyś, wracając z Ludwipola, natknąłem się w lesie na jakiś oddział. Zaprowadzili mnie do komendanta, rozpytali, skąd idę i dokąd, i puścili. Inne spotkanie było gorsze. Jakiś drab uzbrojony po zęby przyszedł na plebanię i zażądał zegarka: czasy! Chciałem mu tłumaczyć, że nie mam, bo właśnie przed kilku dniami dałem w Korcu do naprawy, ale Antosia, na pół żywa, dawała znak, żeby się nie sprzeciwiać. Dałem więc zegarek, pożyczony tymczasem od ks. Godzińskiego. Potem wziął jeszcze nowe buty i poszedł. Myślałem, że na dworze jest cała wataha, ale nie było nikogo. Potem mi mówiono, że za grabież został rozstrzelany.

Inną przygodę miał o. Bolesław. Raz zjawił się niespodzianie w Dermance pieszo, wymęczony. Co się stało? Partyzanci uprzedzili go w nocy, żeby się ratował, bo idą na Niemców. Zamordowali ortskomendanta a rano karna ekspedycja spaliła Ludwipol. Pozostał tylko kościół, pod którym schował się proboszcz.

Pożary zdarzały się też i u nas. Raz wracając w nocy z Budek – był to właśnie wieczór wigilijny, który spędziłem u Baranów – ujrzałem łunę nad Słuczą. To paliła się szlamownia. Kto i dlaczego zapalił? Podobno partyzanci dawali tak znać o sobie. Potem tajemnicze pożary widywało się częściej, ale głuche wieści mówiły, że to banderowcy palą polskie osady.

W maju 1943 roku odprawiliśmy jeszcze odpust św. Izydora, na który przyjechał ks. Godziński. Żegnaliśmy go trwożnie, bo już w wioskach podkoreckich zdarzały się nocne napady. Wieści były coraz groźniejsze. Para narzeczonych z Budek udała się do Bystrzyc – po spaleniu Ludwipola tam były władze rejonowe – dla zarejestrowaniu ślubu. Po paru dniach znaleziono cały orszak weselny wymordowany okrutnie w lesie. Wszyscy byli pokaleczeni, bez nosów, uszu, z wykłutymi oczyma. Potem do wiedzieliśmy się o strasznym losie Niemili. Ponieważ w pobliżu wioski, w Bystrzycach stacjonowali Niemcy, proszono ich o pomoc w razie napadu. Niedługo potem właśnie od strony Bystrzyc zjawił się w nocy jakiś oddział. Myśleli, że to idzie odsiecz, a to byli oni. Nie pozostała żywa dusza. Potem ze Starej Huty święciłem wioskę jak cmentarz.

Teraz już nie było wątpliwości, że i nas czeka zagłada. Z jednej strony od Marynina, z drugiej od Ujścia i Frankopola zamykał się pierścień. W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na pół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się więcej, spędzałem noce na strychu w kościele. Nie było to bezpieczniej, ale bliżej P. Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu. Aż raz przyszedł alarm, że mają uderzyć. Wtedy cała wioska z dobytkiem wyemigrowała do Budek. Jaki był cel tego skupienia się całej ludności razem, kiedy tuż za Budkami był z drugiej strony również ukraiński Frankopol? Zapewne myślano o obronie, ale czym i jak? Rozstawiono warty i przeszło parę bezsennych nocy na czuwaniu. Ludzie zaczęli wracać. Przecież tak dłużej żyć nie można było. Ja udałem się do Horodnicy, a stamtąd odwiedzałem Dermankę w razie potrzeby. Czasem bywałem parę dni.

Raz dano mi znać, że zastawiają zasadzki. Wtedy co mniejsze szaty zakopałem pod powałą kościoła – resztę na wóz i w drogę w imię Boże. To był piękny miesiąc czerwiec, ale już nabożeństwa w kościele nie będzie ni dzisiaj, ni nigdy. Jak żal! Za Frankopolem nad Korczykiem z tamtej strony mostu – jacyś ludzie. Posłałem chłopca na zwiady. „To banderowcy czekają na księdza”. Oczywiście zawróciliśmy z miejsca, ale we wiosce nie sposób było pozostać. Jakimś cudem chyba przedostałem się do Horodnicy. Najpierw brodem przez rzekę, a potem lasem, oglądając się za każdym krokiem, czy nie idą. Niemcy w Horodnicy wiedzieli już o niebezpieczeństwie: „Wie sind Sie gekommen” – spytał wartownik. Rzeczy wiezione na furmance przyniosła nazajutrz córka Paszkowskich, ale w następną noc całą rodzinę wymordowano. Została tylko najmłodsza dziewczynka, którą przywieziono do szpitala w Horodnicy. Miała osiemnaście pchnięć nożem. Straciła przytomność, ale odzyskała ją, żeby usłyszeć, jak się naradzają, czy zostawić trupy. Potem się wyczołgała i odratowali ją. Zawsze pozostał świadek zbrodni.

W jakimś dniu po Bożym Ciele [czerwiec 1943] ujrzeliśmy nad Dermanką łunę. Nieliczni, którym udało się ujść, opowiadali: we wiosce zjawił się oddział z czerwonymi kokardkami. Kazali ludziom iść do pracy i obiecali bronić przed banderą. Potem pomordowali spokojnie pracujących w polu. Wioskę i plebanię spalili, ale kościół rozebrali i znaleźli zakopane rzeczy. Była to już po Karasinie i Bystrzycach trzecia stracona placówka. Ile jeszcze ich przede mną? Teraz okazało się opatrznościowym, żeśmy odnowili kościół w Horodnicy. Zaczęli się w nim gromadzić obok wiernych miejscowych także niedobitki z popalonych wiosek. Z prowizorycznej ambonki słowo Boże padało coraz obficiej. Myślało się znowu o kłosach podnoszących się ku słońcu. Ale burza nadeszła rychło.

W Horodnicy obchodzono od dawna odpust M. B. Szkaplerznej, bo taki był tytuł kościoła. Pierwszy odpust w odnowionym kościele chcieliśmy uświęcić jak najuroczyściej. Przybył ks. Śpiewak ze Starej Huty – nabożeństwo zapowiadało się więc pięknie. Suma miała się ku końcowi, kiedy się zachmurzyło, zaczął padać deszcz, a równocześnie rozległy się strzały – najpierw pojedyncze, a potem cała ulewa gwiżdżących kul. Ktoś powiedział, że to zbuntowany oddział Uzbeków następuje na Niemców, a może bandera? Wtedy nie ma dla nas ratunku. Kobiety z Medwedowa wzięły naprędce związane tłumoczki i rozpoczęła się wędrówka na wschód.

Medwedów jest to duża, całkowicie polska wieś, która wraz z Zaprudami, Balarką i kilku innymi stanowiła jądro parafii emilczyńskiej. Do samego Emilczyna nie mieliśmy na razie dostępu, bo znaleźliśmy się w strefie partyzanckiej. Z ich strony nie mogliśmy się obawiać przykrości, ale i tak w nocy Teofila kładła się w progu, żeby nikt nie zakłócał spokoju. Ta Teofila Ostrowska godna byłaby męczeńskiej monografii. Więziona za wiarę, torturowana, prosta kobiecina ledwie czytać mogąca, przez długi czas była duszą religijnego życia w swoim środowisku[35] .

W Medwedowie urządziliśmy kaplicę w szkole, która się wspaniale do tego nadała ze swoją wielką salą, z ładnym ganeczkiem. Było nawet coś w rodzaju sceny z podium i wielkimi skrzydłowymi drzwiami. Wszystko to zużytkowaliśmy do urządzenia prezbiterium i ołtarza, który wyglądał zaiste imponująco. Tak przynajmniej musiało się to przedstawić ludowi, który od wielu lat nie widział kościoła ni księdza, za wiarę szedł do więzienia lub na wygnanie. Wielu z ich rodzin gdzieś na dalekim Kazachstanie cierpiało nędzę wygnania z ojczystego kraju. A oni oto doczekali się. Toteż radość była ogromna, zwłaszcza kiedy przed ołtarzem stanęła spora gromadka w wianuszkach do I Komunii św. W nabożeństwach wszyscy brali udział. Usługiwał nauczyciel Klukowski (którego potem rozstrzelali partyzanci). Gruby Janek Garbowski, Turowski, Wachowski i kilku innych tworzyli jakby komitet kościelny, którego nikt nie formował, bo nikt o nas nie pytał. Było też parę tercjarek ze starą Zul[…] i jej córką Naścią na czele. Ich grono się powiększyło i podtrzymywało nabożeństwa. Chrzty, śluby, katechizacja dzieci – wszystko to wypełniało czas bez reszty, zwłaszcza, że zaczęliśmy odwiedzać sąsiednie i dalsze wioski: Zaprudy, Balarkę, Niepoznanicze, Siergiejówkę. Wszędzie budziło się życie. Odprawiało się nabożeństwo, potem odwiedzało chorych, święciło domy.

Tak przeszedł sierpień i wrzesień [1943]. Gdzieś z początkiem października przyjechała z Zaprudów furmanka do chorej. Była to, zdaje się, stara Sokołowska, zacna niewiasta, której młodziutką wnuczkę przyjęliśmy niedawno w grono tercjarzy. Zawsze tam chętnie bywałem, bo naród był serdeczny i szczerze gościnny. Pobyt przeciągał się parę godzin, a trzeba było wrócić na wieczorne nabożeństwo. Może z tej przyczyny, a może z jakiejś innej podświadomej, mój furman obrał drogę przez las, omijając główny trakt. We wiosce stały gromadki strwożonych ludzi: To wyście ich nie spotkali? Cała banda banderowców przyjechała niedawno. Byli w kaplicy, szukali „lachów” – księdza i zakonnicy. Teraz pewnie czyhają na drogach. Nie było czasu do namysłu. Cokolwiek się zdarzy, trzeba uchodzić z ich rąk, skoro Opatrzność tak cudownie czuwa. Udaliśmy się z s. Czesławą w drogę do Emilczyna.

W miasteczku było zaledwie parę polskich rodzin, ale tuż u wyjazdu z Medwedowa wznosił się dość duży, murowany, choć bezstylowy i bez wieży kościół. Do niedawnego jeszcze czasu była w nim zainstalowana fabryka „Citro”, ale obecnie maszyny zabrano i tylko resztki ich walały się na cmentarzu kościelnym. W pobliżu mieszkał Roman Żurowski, w miasteczku kowal Kotwicki, znalazło się paru stolarzy z dalszych wiosek, zaczęliśmy więc urządzać ogołocony ze wszystkiego kościół, aby można go było przywrócić na nowo czci Bożej. Najpierw tedy został poświęcony przed kościołem nowy krzyż, do którego figurę odlał udatnie Kędzierski z Rychliska. Ołtarz urządziło się prowizorycznie, a dębowe kłody mające służyć za materiał do nowego suszyły się już w Medwedowie. Stopniowo pojawiła się ambona, konfesjonał i parę prostych ławek. W niedzielę kościół zapełniał się ludem, który cieszył się, że ma swój parafialny kościół. Ale ta radość nie miała trwać długo.

Nie wiadomo skąd przyszła wiadomość, że Niemcy mają opuścić Emilczyn, a wtedy przyjdą banderowcy i dla nas nie będzie ratunku. Trzeba było znowu myśleć o ucieczce. Zjawił się jakiś dziad przewodnik, który miał nas przeprowadzić bezpiecznymi drogami. W ostatnią niedzielę października, w Święto Chrystusa Króla, nabożeństwo odprawiło się uroczyste – potem chrzty i nieszpory do samego wieczora. Późnym już zmrokiem wyszliśmy oboje z siostrą [Czesławą] jak nocne zbiegi. Przewodnik i jeszcze dwie kobiety mieli się z nami połączyć w drodze. Noc była jednak tak ciemna, że łatwo było się rozminąć. Szliśmy więc sami.

Ta romantyczna podróż trwała dość długo, kiedy z dala odezwało się szczekanie psów. To były ostatnie chaty wioski, którą należało nam wyminąć, żeby nie wpaść na bandy. Trzeba było przeleżeć w bruzdach do rana. O świcie jakąś okrężną drogą dostaliśmy się do lasu i tam cudem Bożym spotkali resztę kawalkady. Dalsza droga szła raźno, niemal wesoło. Na moich nogach połyskiwały kusząco nowe buty, którymi mnie obdarowali parafianie. Naraz na zakręcie pokazała się furmanka, jedna, druga, za nimi więcej – pełne uzbrojonych ludzi. Stój! Dokąd? Uciekamy przed banderą. „To my, bandera” – pokazują noże, ale twarze mówią co innego. Natrafiliśmy na oddział partyzantów. Wszystko odbyłoby się spokojnie, gdyby nie worek soli, którego nasz przewodnik bronił zawzięcie. Kiedy mu ją odbierali, darł się, jakby go dorzynali. W zamieszaniu zwrócono uwagę na nasze tłumoczki z bielizną, no i na moje zbyt błyszczące buty. Od wszystkiego musieliśmy się uwolnić, a na pocieszenie słyszeliśmy, jak wyrzucając w górę nasze „dary” śpiewali Jeszcze Polska. Teraz było nam już najdosłowniej lekko. A przy tym ten śpiew przypominał, że istotnie idziemy do Polski. Tam nad Słuczą formuje się polska armia, niedługo zobaczymy polskie orły. Boże! Z piersi wyrywa się wołanie: Idziemy ku Tobie, Matko-Polsko, idziemy ku Tobie.

Jakiś litościwy muzyk dał nam po drodze postoły wiązane z łyka i dalszą drogę odbyliśmy spokojnie. Wieczorem byliśmy w Kowalewiczach, już w strefie partyzanckiej. Był to dzień WW. SS. [Wszystkich Świętych], ale nie mieliśmy nic do Mszy św. Rano przez spaloną Myszakówkę i rozrzuconą w lesie Nową Hutę dostaliśmy się do Lewacz. Ludzie właśnie wychodzili po żałobnym nabożeństwie z kościoła, kiedy zjawiliśmy się w wyglądzie pielgrzymów. Ks. Ekiert[36] zajmował tylko część plebanii. Większość jej oddał do rozporządzenia komendzie partyzantów. Rezydował w niej generał Szyłow. Widziałem go tylko w prze-chodzie. Wysoki, poważny, utykał na jedną nogę. Ksiądz żył z nim w dobrej komitywie. Była to jakby mała republika, do której Niemcy nie mieli przystępu.

Ks. Ekiert poradził mi udać się do Starej Huty, gdzie ks. Śpiewak od roku już prawie zastępuje ks. Olenia i chętnie skorzysta z pomocy, żeby pójść na kapelana do partyzantki. Kościół w Starej Hucie był mi już znany. Ks. Śpiewak mieszkał w wygodnej, nawet okazałej plebanii tuż obok. Atrakcją był obóz[37] . Skryty wśród drzew szereg ziemianek budowanych na prędce na wzór legionowy, wyglądał tajemniczo, jak w ogóle cała sprawa. Skąd się wziął „Wujek”? W jaki sposób w samym środku okupowanego terenu powstała ta wyspa polskości? Gdzieś w środku obozu była siedziba komendanta. W mrocznej izdebce na ścianie wielki biały orzeł i portret Marszałka. Kapitan, mężczyzna w sile wieku, w polskim wojskowym mundurze robił wrażenie poważne. Z jego mowy widać było, że nie widzi przyszłości na różowo. Zresztą zapoznawcza wizyta nie trwała długo. Zjawił się też porucznik Słucz. Później miałem się dowiedzieć, że był to Szczepaniak, nauczyciel z Głuszkowa.

Życie obozu nabrało tętna przy Święcie Niepodległości 11 listopada [1943]. Była Msza św. polowa, którą odprawił nowo kreowany kapelan, ks. Śpiewak. Ponad 300 naszych chłopców przedefilowało w pełnym rynsztunku. Mnie wypadło spełnianie funkcji gospodarza na plebanii, gdzie odbyło się uroczyste przyjęcie. Byli zaproszeni goście z sowieckiej partyzantki. Panował nastrój braterskiej przyjaźni. Śpiewano razem Wołgę i polski hymn narodowy. Przy końcu brzęk tłuczonych szkieł zmieszał się z ogólną wrzawą, poważny stary pułkownik ze złożonymi rękoma prosił o błogosławieństwo: ,ja ruskij czełowiek, no pobłogosławi mienia”. To braterstwo broni miało się dokładniej jeszcze okazać w czynie. Ks. Śpiewak pozostał już w obozie, a mnie pozostawił parafię.

Stara Huta, podobnie jak Lewacze, przedstawiała się jak obozowisko wszelkiej nędzy. Uciekinierzy z niedomordowanych wiosek zza Słuczy cisnęli się w ciasnych izbach po kilka rodzin, czasem po kilkanaście osób razem. Dokuczał głód i niedostatek. Zaczęła się szerzyć zaraza – tyfus plamisty. Co dzień trzeba było zaopatrywać kilkanaście osób. Czasem leżeli jedno przy drugim na podłodze pokotem, że trudno było przystąpić. Rosła też szybko liczba mogiłek na cmentarzu. Sytuacja się pogorszyła, kiedy zachorował sam ks. Ekiert. Jeździłem do niego, kiedy był w ciężkim stanie. Teraz pozostałem na wielkim terenie sam jeden. Nie wiem, jak długo to trwało, ale pewnie parę tygodni. Raz pojechałem po południu do wioski odległej 12 km. Nazajutrz był pierwszy piątek, ale czekali ciężko chorzy. Po udzieleniu Sakramentów św. położono mnie na przypiecku na krótki odpoczynek. Zbudziłem się z gorączką, która w powrotnej drodze się wzmogła. Do domu przywieźli mnie w stanie na pół przytomnym. Mieszkałem wtedy w chacie Hajdamowiczowej, daleko od kościoła, ponieważ plebanię oddaliśmy partyzantom. Zaczęły się długie tygodnie walki ze śmiercią. Czasem zdawało mi się, że już nadchodzi. Zamiast tego jednak przyszedł ks. Ekiert, sam jeszcze słaniający się na nogach. Chwała Ci, Boże. Lekarz obozowy ratował mnie zastrzykami, s. Czesława pielęgnowała wytrwale. Przyszło przesilenie i rekonwalescencja, ale w uszach jeszcze długo szumiało, choć trzeba było powrócić do pracy w kościele. Pracy był nawał, ale zaszedł fakt, który wszystko wytrącił z normalnych torów. Był to napad Ukraińców.

Nazajutrz rankiem, idąc do kościoła, usłyszałem strzały. Wszczął się popłoch, ludzie biegli, ale nie wiadomo, dokąd uciekali, ponieważ strzelanina rozlegała się zewsząd. Dopiero około południa ktoś dał znać, że to Ukraińcy, wyparci i wybici przez naszą partyzantkę wspólnie z czerwoną. Resztki ich wyłapują po lasach. W obozie dowiedziałem się szczegółów. Wielka banda, licząca do 1000 ludzi z mnóstwem wozów i całym sprzętem wojennym, przekroczyła Słucz około Głuszkowa, gdzie udało się jej opanować wartę. Mimo to nasza komenda została w czas zaalarmowana, dopuszczono ich na odległość strzału i wybito prawie doszczętnie. Zdobycz była ogromna, bo banderowcy naładowali wozy wszelkiego rodzaju prowianturą. Schwytano też wielu jeńców. Pytałem, co z nimi zrobią? Przecież ich nie zabierzemy ze sobą. We wiosce też panowała radość. Już teraz będziemy mieć spokój, chyba prędko się nie odważą.

Ale wkrótce potem rozeszła się smutna wiadomość: „Wujek” odchodzi, nasz obóz zwijają. Był to cios nie do wytrzymania, bo możemy być znowu wydani pod noże bandery. Byłem w tej sprawie na kwaterze komendanta. „Wujek” był niezwykle roz strojony: „Nie dam się rozbroić”. Sytuacja była jasna. Po Stalingradzie Niemców gnano, zadając klęskę po klęsce, a równocześnie zmieniał się stosunek do polskiej Armii Krajowej. „Wujek” chciał się wycofać zawczasu, żeby nie wpaść w pułapkę. Nie pomogły zaklęcia i lamenty. W fatalnym dniu cała ludność wyszła na drogę, którędy mieli przechodzić. Kobiety z dziećmi rzucały się pod kopyta końskie. Nic nie pomogło. Odeszli. A nam została pustka i bezgraniczny smutek, jakby to wraz z nimi odeszła umiłowana Polska.

[1] Jesienią 1969 roku o. Serafin Kaszuba – otrzymawszy wcześniej zgodę władz radzieckich na wyjazd do Polski – przebywał w szpitalu we Wrocławiu. Wiedziano, że historia jego życia jest bardzo bogata i stanowi niezwykłą kartę z dziejów Kościoła i Polski na terenach zajętych w 1939 r. przez ZSRR. Proszono go przeto, by w miarę sił starał się utrwalić na piśmie swe przeżycia z pracy na Wołyniu. O. Serafin wspominał, że pozostawił w Kazachstanie swoje zapiski, lecz – że nie miał nadziei, by się one kiedyś odnalazły – posłuszny prośbom przełożonego przystąpił do pisania niniejszych „Wspomnień”. Pisze o tym we Wstępie, który podyktował swym siostrzeńcom. W Archiwum Prowincji Krakowskiej OO. Kapucynów w Krakowie znajduje się maszynopis owego Wstępu wraz z wiarygodnym oświadczeniem siostrzeńców Kazimierza i Jana Pompowskich. Rękopiśmienny oryginał zachował się w zeszycie szkolnym, zapisanym w 2 kolumnach na każdej stronie, numerowanych 1-49 + 5 kart nieliczbowanych. Na okładce zeszytu napisano obcą ręką tytuł: „Wspomnienia o. Serafina Kaszuby z pracy duszpasterskiej na Wołyniu w latach 1940-1943 pisane we Wrocławiu 1969-1970”. Obecny tytuł pochodzi od wydawców.

Koleje życia o. Serafina na Wołyniu opisane są w książce o. H. Warachima „Włóczęga Boży” (Kraków 1991) w rozdziale III pt. Wołyńska odyseja o. Kaszuby (s. 77-158). Tu zamieszczamy kilka niezbędnych wyjaśnień.

Decyzją przełożonych w czerwcu 1939 roku o. Serafin został przeniesiony z Rozwadowa do klasztoru w Krakowie. Przełożeni postanowili umożliwić mu ukończenie (magisterium) studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, czego pragnął i co radzili też niektórzy profesorowie tej uczelni. W sierpniu 1939 r., gdy zbliżała się uroczystość 25-lecia wyruszenia Pierwszej Kadrowej Józefa Piłsudskiego, poproszono o. Kosmę Lenczowskiego kapucyna, pierwszego kapelana Legionów, by na błoniach krakowskich wygłosił okolicznościowe kazanie, które było potem transmitowane przez radio na całą Polskę. Na prośbę o. Kośmy tekst kazania przygotował o. Serafin Kaszuba. Nastroje w kraju były mocno napięte, gdyż spodziewano się wojny polsko-niemieckiej. Od opisu owych nastrojów zaczynają się niniejsze wspomnienia.

Po legionowych uroczystościach w Krakowie o. Serafin udał się na wakacje do rodziny we Lwowie. Tam zaskoczyła go wojna i wkroczenie Czerwonej Armii na wschodnie ziemie Polski.

W zamieszaniu wojennym przybyło do klasztoru Kapucynów we Lwowie kilkunastu współbraci zakonnych, uciekających przed najazdem niemieckim. W klasztorze było ciasno, więc o. Serafin przeniósł się do domu rodzinnego nieopodal klasztoru. Tam też mieszkał aż do swego wyjazdu na Wołyń w jesieni 1940 roku. Chętnie – oczywiście – przybywał do klasztoru, spotykał się z współbraćmi zakonnymi, uczestniczył we wspólnych modlitwach, wiele czasu poświęcał na lekturę książek wypożyczanych z bogatej biblioteki klasztornej, uczył się też języka rosyjskiego. Po pewnym czasie udało mu się nawiązać łączność z o. Bolesławem Wojtuniem, kapucynem, wygnanym przez władze sowieckie z klasztoru Kapucynów w Ostrogu nad Horyniem na Wołyniu. Od tej chwili zaczął myśleć o wyjeździe do pracy duszpasterskiej na Wołyniu.

„Wspomnienia z pracy duszpasterskiej na Wołyniu,, obejmują czas od przybycia na Wołyń późną jesienią 1940 roku do wczesnej wiosny 1944, czyli ponownego wkroczenia na Wołyń Czerwonej Armii. O. Serafin nie zdążył opisać w nich swych przeżyć na Wołyniu w latach późniejszych do 1958 r., kiedy to – za zgodą Kurii Biskupiej – pełnił obowiązki duszpasterza na terenie diecezji łuckiej. Ten okres życia i tułaczego duszpasterstwa o. Serafina, aż do wyjazdu do Kazachstanu jesienią 1963 r., poznajemy już ze szczęśliwie odnalezionych jego zapisków, czyli drukowanych w niniejszym tomie „Strzępów”, oraz z listów, które znajdują się w Archiwum Prowincji Krakowskiej 00. Kapucynów w Krakowie.

[2] Dosłownie: teraz pozwalasz odejść.

[3] Zob. w tym tomie rozdział III oraz książka: M. Malinowski, B. Kołosok, Zarys dziejów diecezji łuckiej oraz katedry św. Piotra i Pawła w Łucku. Kalwaria Zebrzydowska 1993.

[4] O. Marian (Bronisław Najdęcki, 1876-1951), kapucyn. Przełożony klasztoru Kapucynów w Krakowie. Zob. J. L. Gadacz, Słownik polskich kapucynów. Wrocław 1966, T. II. s. 93-5.

[5] O. Anioł (Kazimierz Władysław Madejewski, 1873-1951), kapucyn. Współbrat z klasztoru Kapucynów w Krakowie. Zob. J. L. Gadacz, o. c. II, s. 18-20.

[6] O. Kosma (Karol Marceli Lenczowski, 1881-1959), kapucyn. Pierwszy kapelan I Brygady Legionów Polskich. Zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 673-5 oraz tegoż autora, Kapelańska epopeja. Asyż 1969.

[7] O. Czesław (Jan Szuber, 1880-1951), kapucyn. W dniu rozpoczęcia wojny w 1939 r. przełożony klasztoru Kapucynów we Lwowie. Zob. J. L. Gadacz, o. c. II, s. 333-6.

[8] Młodzi polscy kapucyni, którzy studiowali w Rzymie, na krótko przed wybuchem wojny zostali przez władze włoskie usunięci z Włoch. Wśród nich był o. Albin (Franciszek Janocha, 1912); zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 516. Po wybuchu wojny wraz z innymi braćmi zakonnymi zawędrował z Krakowa do klasztoru Kapucynów w Olesku. We Lwowie starał się o legalny wyjazd do Generalnego Gubernatorstwa. Wynikiem jego starań było aresztowanie go w czerwcu 1940 r. i wywiezienie w głąb ZSRR, skąd szczęśliwie po latach więzienia powrócił w 1955 r. Jest członkiem klasztoru Kapucynów w Krakowie.

[9] Na Zniesieniu, dzielnicy Lwowa, była słynna fabryka likierów i wódek „J. A. Baczewski”.

[10] O. Jan Chryzostom (Leon Józef Bogusz, 1905-1939), kapucyn. Zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 295.

[11] O. Władysław (Andrzej Zając, 1889-1966), kapucyn. Zob. J. L. Gadacz, o. c. II, s. 454-5.

[12] O. Aleksander (Stanisław Chmura, 1880-1939), kapucyn. Budowniczy klasztoru i kościoła Kapucynów we Lwowie-Zamarstynowie. Aresztowany zaraz po wkroczeniu do Lwowa Armii Czerwonej, zginął tragiczną śmiercią. Zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 321-2.

[13] Miejsce manifestacji patriotycznych obok cmentarza na Zamarstynowie. Zwane tak od krzyża postawionego tam w 1910 r. na pamiątkę zwycięstwa pod Grunwaldem.

[14] O. Roman (Józef Bałut, 1889-1941), kapucyn. Przełożony klasztoru Kapucynów w Kutkorzu, przez pewien czas ukrywał się w klasztorze Kapucynów we Lwowie. Latem 1940 r. usiłował przedostać się do Generalnego Gubernatorstwa. Na granicy został schwytany, osadzony w więzieniu we Lwowie i prawdopodobnie zamordowany w czerwcu 1941 r. Zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 264.

[15] Prawo do pozostawania na terenie zajętym przez Czerwoną Armię mieli tylko ci, którzy wykazali się dowodem zameldowania na tym terenie sprzed 1 września 1939 r. Wszystkich, którzy takiego dowodu nie posiadali, uważano za tzw. „uciekinierów” lub zgoła „szpiegów” i groziło im uwięzienie i zsyłka w głąb ZSRR. Przez krótki czas radzieckie władze okupacyjne organizowały wyjazdy do Generalnego Gubernatorstwa. W zasadzie jednak lista zgłaszających się na wyjazd ułatwiała ich aresztowanie i wywózkę. Taki właśnie los spotkał o. Albina i innych kapucynów.

[16] Jest to nawiązanie do manifestacji patriotycznej, która odbyła się 1 listopada 1939 r. na Cmentarzu Orląt we Lwowie. Autor miał zapewne na myśli następujące słowa Guślarza:

„Wkrótce, wkrótce koniec Dziadów,

Słyszysz – trzeci kur już pieje;

Tam śpiewają ojców dzieje,

I rozchodzą się gromady.”

Dziady. Część III. Scena IX, w. 150-3.

[17] Dublany – wieś k. Lwowa, gdzie się mieściła Akademia Rolnicza, która posiadała własną kaplicę. O. Serafin przez pewien czas dochodził tam pieszo ze Lwowa (około 10 km), by służyć tamtejszym wiernym.

[18] Anna Kaszuba (z domu Horak, c. Józefa i Krystyny Staszewskiej), matka o. Serafina, zmarła 4 kwietna 1940 r. Została pochowana na cmentarzu zamarstynowskim obok syna Józefa, który utonął 19 czerwca 1919 r.

[19] O. Bolesław (Jan Wojtuń, 1910-1969), kapucyn. Po wydaleniu kapucynów z klasztoru w Ostrogu na Wołyniu jesienią 1939 r. objął duszpasterstwo parafii w powiatowym miasteczku Ludwipol. Zob. J. L. Gadacz, o. c. II, s. 429-31

[20] Milatyn – miejscowość pielgrzymkowa około 60 km na wschód od Lwowa. Z parafii Kapucynów we Lwowie wyruszała tam tradycyjna pielgrzymka na uroczystość Podwyższenia Krzyża św. We wrześniu 1940 r. o. Serafin odważył się i poprowadził taką pieszą pielgrzymkę. Na trasie pielgrzymi spotkali polskich żołnierzy trzymanych w sowieckiej niewoli, którzy pracowali przy poszerzaniu szosy wiodącej ze Lwowa na wschód.

[21] Janeczka, Januśka – Janina Pompowska (1905-1946) siostra o. Serafina, druga córka Kaszubów. Z małżeństwa z Edwardem mieli dwóch synów: Kazimierza i Jana.

[22] Ludwipol – miasteczko, pow. Kostopol, woj. wołyńskie (obecnie Ukraina).

[23] Karasin – wieś, gm. Maniewicze, woj. wołyńskie (obecnie Ukraina).

[24] O. Kasjan (Józef Czechowicz, 1912-1943), z kapucyńskiej misji wschodniej w Lubieszowie. Zob. J. L. Gadacz, o. c. I, s. 361.

[25] Dla lepszej orientacji w czasie wyjaśniamy, że jest już wiosna 1941 r. O. Serafin pełni obowiązki proboszcza w parafii Karasin.

[26] Osoba duchowna.

[27] Niespodziewany atak 22 czerwca 1941 r. spowodował ogromne zamieszanie wśród Rosjan, którzy w popłochu wycofywali się na wschód. Pojawienie się Niemców na terenach zamieszkałych przez mieszaną ludność polsko-ukraińską odsłoniło prawdziwe oblicze ukraińskich nacjonalistów. Zdawało się im, że teraz właśnie nadeszła pora dla powstania „samostijnej” Ukrainy pod opieką Niemców. W przekonaniu skrajnych nacjonalistów ukraińskich jednym z kroków zmierzających do budowy własnego niezawisłego państwa było oczyszczenie tych terenów z polskiej ludności. Dlatego rzucili hasło „Lachy za San”, co pociągnęło za sobą niewiarygodną tragedię polskiej ludności. O. Serafin opisuje tu życie religijne polskiej ludności i swą pracę duszpasterską. O innych sprawach wspomina jakby mimochodem i nie wdaje się w opisywanie szczegółów. Ale i z tych powściągliwych aluzji odczytujemy grozę owych dni.

[28] J. Słowacki, Poema Piasta Dantyszka, w. 575-7. Powinno być: „A choćby tyle w nas życia jak w kłosie, Co rośnie pośród gdzieś przejezdnej drogi, Zdeptani, stokroć wstaniemy na nogi!”

[29] Dermanka – wieś, gm. Ludwipol, woj. wołyńskie (obecnie Ukraina).

[30] Tu autora zawiodła pamięć. Tekla miała czterech braci; nie grała też na żadnym instrumencie.

[31] Pieczętowaniem mogił nazywano poświęcenie grobu przez kapłana modlącego się za osobę pogrzebaną bez udziału kapłana

[32] Aniela Hryniewiecka, ur. w 1880 r. – zm.?, pochodziła z parafii Dermanka. Ofiarnie pomagała o. Serafinowi w organizowaniu życia religijnego i jego pracy katechetycznej. O. Serafin w swoich wspomnieniach wymienia ją nie jeden raz.

[33] „Kordon” – mowa tu o granicy polsko-radzieckiej sprzed września 1939 r.

[34] Leokadia Muchorowska ze Zgromadzenia Sióstr Benedyktynek Misjonarek w Łucku.

[35] Wspomina ją też inny kapłan Zakonu Kapucynów o. Hilary, Marcin Wilk, który w październiku 1944 r. za zgodą arcybiskupa E. Baziaka wraz z ks. Aleksandrem Zonem ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy i o. Martynianem Darzyckim z Zakonu Bernardynów, udał się do pracy duszpasterskiej na terenach za Zbruczem. Oto fragment jego pisemnej relacji: „Była to staruszka – na czas mojego spotkania z nią w 1946 r., licząca sobie około 55 lat – Teofila Ostrowska. Ona jak błędna owca, ale owca Chrystusowa – związała swe życie z Kościołem. Pochodziła z rodziny kołchoźników we wsi Medwedowo koło Emilczyna. Pozostawiła ona swojego brata z rodziną a poszła jak ewangeliczne niewiasty za Apostołami – poszła za kapłanami. Osoba biedna, niepiśmienna, słabo czytająca, ale wielka duchem zapału o sprawy wiary i Kościoła. Za kapłana gotowa życie oddać. Ona to zawsze musiała być razem z kapłanem w każdym kościele czy w domu, gdzie się dopełniała Ofiara Pańska. Organizowała przygotowanie ołtarzy, gromadzenie chorych i przygotowywała dzieci do I Komunii świętej. Kiedy ją poznałem w 1944 roku -przyznała się, że od kilku lat pomagała o. Kaszubie. Ona stanowiła i spełniała rolę łącznika pocztowego między kapłanami. W zawiniątkach przenosiła więcej pieszo, niż w pociągach listy poufne. Jej zewnętrzny biedny wygląd i sepleniąca mowa nie budziły politycznych czy społecznych podejrzeń. Ona też przynosiła księżom paczki do więzienia w Żytomierzu i dla mnie organizowała wśród wiernych wysyłkę paczek na Sybir. Jakie jej losy po moim aresztowaniu – tego bliżej nie znam. Po moim wyjściu na wolność w 1953 roku już o niej nic nie słyszałem. Gdzie umarła i gdzie pochowana? Jej bliższa rodzina w Medwedowie powinna wiedzieć. Życie owej Teofili (Teofili Postole), tak ją ludzie nazywali, ponieważ zimą nie nosiła obuwia, ale nogi zawijała w szmaty i łapcie z łyka wierzbowego czy lipowego, życie jej to wielka niepisana karta męczennicy Kościoła Wschodu”. Zob. też: O. Hilary Wilk, Wspomnienia. Parafia – Łagier -Parafia, Wołczyn 1983, s. 49 i in. Maszynopis w Archiwum Prowincji Krakowskiej OO. Kapucynów w Krakowie.

[36] O. Daniel (Bolesław Ekiert, 1911-1979), franciszkanin konwentualny. W 1939 r. należał do klasztoru w Skarżysku-Kamiennej.

[37]Działalność Armii Krajowej, o której już wspomniano, obejmowała cały kraj, podzielony na obszary i okręgi, które podlegały Komendzie Głównej – dowództwu pozostającemu w ścisłej współpracy z Delegaturą Rządu na emigracji w Londynie. W Kowlu miał swoją siedzibę komendant okręgu płk Kazimierz Babiński, ps. „Luboń”. Komendzie okręgu podlegały inspektoraty w Kowlu, Łucku, Równem i Dubnie. Stąd szły informacje wojskowe, broń, żywność i pieniądze dla oddziałów licznie rozsianych w terenie. Z czasem pojawiły się na Wołyniu grupy partyzantów radzieckich, którzy niejednokrotnie nawiązywali kontakty z Armią Krajową i niekiedy z nią współpracowali. Dla polskiej ludności obozującej na Wołyniu silne oddziały Armii Krajowej były ostoją i obroną przed oddziałami UPA. Do takiego obozu Armii Krajowej dotarł – skierowany przez ks. Ekierta – o. Serafin, uciekając wraz z wiernymi przed banderowcami. „Wujek” to pseudonim por. Władysława Kochańskiego, dowódcy obozu.